czwartek, 20 listopada 2008


Tego się właśnie obawiałam. Mam bloga: jeden wpis i długo nic ;o)
Może się poprawię...
Moja rodzina piecze co roku na Święta fantastyczne pierniki. Przepis należał jeszcze do mojego pradziadka który miał piekarnię w Krotoszynie. Z czasem każdy troszkę sobie pozmieniał troszkę niektóre składniki ale podstawa ta sama. Chociaż pierniczki Cioci nadają się bardziej do piwa ( zamiast ziela angielskiego daje pieprz, ale i tak wszystkim smakują.
Porównywałam niedawno pierniczki wypiekane przez moją Mamę i dwie Ciocie, starsze panie mieszkające w dalszym ciągu w kamienicy w której była ta piekarnia, córki tego właśnie pradziadka. One mają oryginalny przepis (mniam już ślinka leci... :o) I chyba pierniczki Mamci przypominają najbardziej te oryginalne.
Ciasto wyrabia się już miesiąc wcześniej i zostawia w ciepłym miejscu do wyrośnięcia. Dzięki temu pod koniec listopada mamy w domu już malutki przedsmak Świąt :o) (oj ten zapach....)
Ponieważ posiadam w domu słoik miodu który stoi już od roku niejedzony, postanowiłam go dać go Mamie do tych właśnie pierniczków. Niestety dzieli nas 300 km wiec postanowiłam przekazać ten słoiczek Szwagrowi, który był akurat niedaleko, jakieś 50 km. Cała szczęśliwa, że będę miała udział w pierniczkowym pieczeniu, wpakowałam się w samochód i jedziemy zawieźć ten miodzik do Szwagra.
Jedziemy, rozmawiamy, słuchamy radio, mija już 20 km naszej Świątecznej wyprawy i nagle... Nie wiem dlaczego akurat wtedy przypomniało mi się, że nie zabrałam SŁOICZKA Z MIODEM!!!
Zdarzają mi się wpadki, jestem rozkojarzona, ale coś takiego jeszcze mi się nigdy mnie nie spotkało, żeby jechać specjalnie coś zawieźć i nie zabrać tego. Oj chyba już sama myśl o pysznych pierniczkach rozum mi odebrała :o)
Pewnie teraz anegdotka o zapomnianym miodziku będzie krążyła po rodzinie przez wieki.

(pierniczki na zdjęciu niestety nie nasze i nie ja wykonałam to zdjęcie, niestety nie posiadam, wiec pożyczyłam, ale obiecuje zamieścić już za jakiś czas, oczywiście z przepisem, hm jeżeli rodzina się zgodzi w końcu to "pilnie strzeżona tajemnica rodzinna" ;o)

czwartek, 16 października 2008

Taki sobie początek...


Mam pięknego kota. Horacy ma na imię.
Hm... mam to za dużo powiedziane. Mieszka z moja Mamą, ponieważ jest paskudnym zazdrośnikiem i nie nadaje się do mieszkania z innym samcem (bez względu na gatunek) pod jednym dachem ;o)
Właściwie to nie chcę pisać tylko o nim (chociaż osobowość Horacjusza jest bardzo ciekawa, a pomysłowość to beczka bez dna), chce też pisać o "takich tam" czyli o wszystkim i o niczym. Czasami człowiek musi się komuś wygadać, a jak nie może to chociaż sobie popisze...
Czasami człowiek chce się komuś pochwalić: namalowałam obraz, napisałam nowy wiersz, upiekłam ciasto, uszyłam sukienkę, przebiegłam dziś już ... km itp, ale nieśmiałość mu na to nie pozwala, a tutaj łatwiej...
Czasami człowiek ma ochotę się wyżalić, a nie chce najbliższym zawracać głowy głupotami (tak, tak moje żale to czasami straszne głupoty).
Ciekawe jak często będę tutaj zaglądała. Przekonam się w najbliższej przyszłości ;o)
A na zdjęciu jest Horacjuszek i jego wąsiki ;o)